Góry. Nieważne jakie. Nieduży kościół z surowego kamienia. W środku proste ławy, pulpit dla kapłana i duży drewniany krzyż. Bez schizm, odłamów i monopolu na rację. Wyglądał jak kryjówka Boga, gdy już uprzykrzy sobie wycieranie gęb i dup jego imieniem. Gdy już zwątpi w siebie i swoje dzieło. W przymierze zawarte przed dwoma tysiącami lat. Tu przychodzi pomyśleć gdzie zrobił błąd. Może pomodlić się albo pogadać do siebie…

Temat wraca jak zgaga albo niezapłacona faktura. Jak jedna z moich licznych obsesji… Kościół. Religia. Wiara…

Długo nie mogłem zrozumieć jakim cudem islam może być religią miłości i pokoju – jak głoszą niektórzy, a zarazem być symbolem wściekłego, morderczego fanatyzmu. Dopóki nie spojrzałem wstecz, w naszą historię. W historię Europy, świata, w historię ewangelizacji. Wszak podobny, ba! Taki sam fanatyzm napędzał wyprawy krzyżowe. Ale już mniejsza z nimi – tam, w ramach zdobyczy terytorialnych, bili się żołnierze, rycerze i wszyscy ci, którzy dali się ogłupić i wmówić sobie wbrew Pismu Świętemu, że zasługą będzie wymordowanie maksymalnej ilości nieuznających Chrystusa. Nie jestem odkrywczy – wszak powszechnie znana jest historia niesienia słowa bożego do obu Ameryk czy Afryki. Gdzie, kto nie chciał przyjąć krzyża – ginął. Gdzie rozbijano całe cywilizacje i porządki społeczne sprowadzając głód, choroby i śmierć. A teraz każą mi się zachwycać nad ofiarnością zakonników poświęcających się na misjach! To tak, jakby mi ktoś najpierw tak dopierdolił, że zostałem kaleką i obrabował ze wszystkiego, a później oddelegował kogoś, by mi wodę czasem podał. Kiedy leżę i zdycham. A jak się zbuntuję – to jestem dzikusem i niewdzięcznikiem.

A zarazem znane są przykłady głębokiej niezgody i konfliktu wręcz między nieprzytomnie pazerną konkwistą czy nawet hierarchią kościelną a kapłanami żarliwie głoszącymi ewangelię. Jakiż to musiało wywoływać stupor u ludzi stykających się z „naszą” cywilizacją! Niestety, w większości wiara płytka, doraźna i pragmatyczna. I zwyciężył egoizm a nie słowo boże.

Obrośliśmy w dobrobyt i gadżety. W humanitarne triki nie pozwalające nam już na taką agresję. Ale gdyby to było jeszcze ze dwieście lat temu – czy taki Rydzyk albo Jankowski, czy z nowych Oko albo Międlar nie byliby w stanie skrzyknąć wokół siebie frustratów i pomyleńców? By sformować z nich bojówek nowej krucjaty? A z drugiej strony, w tym samym kościele jest (specjalnie piszę w czasie teraźniejszym, bo jest obecny) Tischner czy Twardowski, jest Lemański czy chociażby Pieronek. A cóż mówi sam Franciszek? Wszak to jest nie do pogodzenia! A funkcjonuje równocześnie! W łonie jednego kościoła! Dlaczego więc nie możemy dać wiary, że w islamie jest podobnie? Że uchodźcy, prócz ewidentnej wojny spierdalają właśnie przed ichnimi Rydzykami czy Natankami, którzy nie mając kagańca tegoż „humanitaryzmu” właśnie nie mają zahamowań by mordować na najokrutniejsze i wymyślne sposoby… Na razie nie chcę tu szerzej poruszać drażliwego tematu uchodźców, bo to dużo bardziej złożony temat.

Kościół Tischnera i Twardowskiego – nie mówię że poleciałbym wierzyć, bo to nie działa na pstryczek, ale szanowałbym. Nie zgadzał się z szacunkiem, bo szacunek dostawałbym i z drugiej strony. Nie byłoby przymusu, nachalności, blichtru i hipokryzji. Tylko wiara szczera z której kpić nieporęcznie. Bo ci nic złego nie robi. I wybacza każdy twój niewczesny żart.

Miałem wtedy może 12 lat, jakaś uroczystość na Rynku Głównym (Kraków) albo przed, albo po występach, albo jakiś antrakt. Słoneczny dzień, rzędy pustych, czekających krzeseł, siedzę sobie, nudzę się czekając na rodziców. Nadchodzi grupka kilku osób. Centralną postacią jest facet w koloratce. Reszta albo ostentacyjnie okazuje estymę, albo wręcz włazi mu w dupę, że aż widzi to przypadkowy dwunastoletni chłopak. Siadają niedaleko, ksiądz zapala jakiegoś brązowego, bardzo śmierdzącego papierosa, a główny lizodup nieustannie peroruje. Ksiądz stara się go nie słuchać, lekko ignorować, ale dobre wychowanie nie pozwala mu na dosadniejszą reakcję. I to natrętne tytułowanie „… a ksiądz profesor to, a ksiądz profesor tamto”. A ksiądz profesor z trudem tłumi irytację, odstawiając teatrzyk palenia cygarety i chowając się w kłębach dymu. Aż mi go zaczyna być żal, bo raczej nie ma jak uciec. I wreszcie pada pytanie, w intencji pytającego jakby retoryczne „… a czy nie uważa ksiądz profesor, że człowiek wierzący jest lepszy?…” Po chwili ciszy, spod kłębu dymu grymas rozterki i odpowiedź – „… bo ja wiem?..”

Później dowiedziałem się, że to był Tischner…

312776_tischner_34

Komentarze

comments